Park Jimin syknął
przeciągle, rozmasowując obolałe kostki palców u stóp.
Niezagojone pęcherze znowu popękały, a pod paznokciami zaczęły
tworzyć się nowe ropnie. Chłopak spojrzał z nienawiścią na
leżące obok pointy. Wielokrotnie wyobrażał sobie podpalenie butów
i wrzucenie ich do rzeki Han, by tam na jej dnie zgniły całkiem
zapomniane przez świat. Tylko ta wizja jeszcze trzymała jego nerwy
w ryzach.
Westchnął i
przeklinając pod nosem wyjął z plecaka bandaże i plastry.
Przezornie od kilkunastu lat stały się stałym elementem
podręcznego bagażu, jak kosmetyczka u kobiet. Ciągle miał w
pamięci niezliczone powroty do domu w adidasach dodatkowo
masakrujących poobijane stopy. Potem musiał prać wszystkie
skarpetki w rękach, bo żaden proszek nie był w stanie poradzić
sobie z przesiąkniętym krwią materiałem. Jimin rozwinął
pierwszy opatrunek, dokładnie owijając nim najbardziej obolałe
miejsca. Palce zabezpieczył podwójną warstwą, w razie gdyby ktoś
w metrze pomylił jego stopę z karaluchem. Ostrożności nigdy za
wiele.